Relacje z wypraw na rybowanie
Data publikacji:  2010-11-01 23:40:29Dodaj swoją relację
Lgińsko Jezioro wędkarstwo lin tinca karaś pelikan łódź plaża noc miód domki nad jeziorem grunt żerowisko miejscówka |
Gość
Gdzie: Jezioro Lgińsko - Okręg PZW w Lesznie - obejrzyj na GoogleMaps
Kiedy: 01 sierpnia 2010
Zmiana pracy na starą – nową, czyli wracam do pracy, do starej firmy, po trzech latach pracy w innych firmach, niosąc ze sobą bagaż nowych doświadczeń i pomysłów.
W życiu osobistym zmienia się wszystko na lepsze, rodzina znowu pod kontrolą, mniej godzin w pracy, zdecydowanie więcej czasu na hobby.
Wieczór jest parny i ciepły, wiatr zapomniał, że ma wiać, temperatura powietrza coś w okolicy 34 stopni Celsjusza, a barometr od kilku dni trzyma się na poziomie 765mm/Hg (1025 hPa).
Czas wybrać się nad wodę by ukoić nerwy i uspokoić myśli.
W moim ogródku jest kompostownik, w którym mam małą hodowlę robaków. Wystarczy przerzucić kilka łopat i z pół kilograma dorodnych wijących się czerwonych pierścienic ląduje w pudełku specjalnie dla nich. Białe robaki kupuję w zaprzyjaźnionym sklepie wraz z dużą ilością pinki - mam przynajmniej gwarancję, że są świeże i będą dobrze pracować na haku i w zanęcie. Od spotkania z Klepą używam zanęty zielonej na lina i karasia, podobno bardzo popularnej na Śląsku.
Zawsze mam dylemat, na jakie łowisko pojechać, mimo tego, że łódź mam zacumowaną w Lginiu, to kuszą mnie inne łowiska, choć parafrazując przysłowie: wszędzie jest ryba, gdzie nas nie ma.
A niech to, pojadę na łódkę - może będzie ciekawie?
Wędki i resztę bambetli wrzuciłem do bagażnika, kanapki i termos z kawą do plecaka, plus ciepły polarowy koc, bo noce są już chłodne mimo gorących wieczorów. Jeszcze buźka na pożegnanie moim najbliższym.
Jest trochę po dziewiętnastej, więc do nocy jeszcze kilka godzin. Ruszam na moje łowisko a słoneczko zaczyna przybierać barwę pomarańczy malując cały świat poświatą w tym samym kolorze. Jakże pięknie to urządziła natura obsypując nas takimi pięknymi widokami. Droga zajmuje mi kilkanaście minut, więc trzeba się skupić na drodze, która w naszych polskich warunkach jest najeżona koleinami i dziurami, nie zapominając o dziwnych kierowcach, którzy uzurpują sobie prawo do wyprzedzania na trzeciego, i jazdę z wariackimi prędkościami na tak kiepskich nawierzchniach.
Parkuję auto na skarpie jakieś 100 m od plaży, pakuję moje klamoty na plecy (choć na raz i tak się nie zabiorę), drugi kurs i wszystko już mam na łodzi. I tu pierwsza niespodzianka - po kilkudniowych ulewach łódka wypełniona jest w połowie wodą, trzeba to wszystko wylać. Kilkanaście wiader wylane za burtę to przy okazji niezły trening siłowy. Dobranie się do kłódki jest następną niespodzianką - zardzewiał mechanizm i kłódkę mogę otworzyć tylko za pomocą kombinerek. Po kilkunastu minutach mogę w końcu usiąść przy wiosłach i wypłynąć na środek jeziora - stąd widać doskonale, które miejscówki są już zajęte. Mam swój ulubiony zakątek w płytkiej części zbiornika i nawet jest w tej chwili wolny – bez namysłu płynę w tamtą stronę.
Zrywa się wieczorna bryza, która teraz u schyłku dnia przyjemnie chłodzi twarz zwróconą ku zachodzącemu słońcu. Poświata zmienia kolor z pomarańczowego na coraz bardziej czerwoną, wróżąc piękną noc i następny bezchmurny dzień. Na miejscu kilka chwil zajmuje mi zakotwiczenie mojej HS Spokojnej-Szczęściary na trzy kotwice, to dla stabilności mojego ponad 5-cio metrowego „okrętu”.
Czas zająć się przygotowaniem łowiska. Zanętę doprawiam delikatnie melasą i dużą ilością pinki, formuję 7 dużych kul, które lądują tuż przy trzcinach. Teraz mam trochę czasu na rozlokowanie się na łodzi a kolejne chwile upływają na ustawieniu fotela i przygotowaniu wędek, świetlików i wszystkich potrzebnych szpargałów tak, aby w nocy były pod ręką. Teraz jeszcze zakładam kapok – tak zakładam kapok, gdy jestem sam na łodzi, mimo tego, że pływam nieźle, to jednak, gdy mam być sam na wodzie i w dodatku w nocy, to bez kamizelki asekuracyjnej nie wsiądę do krypy – mam żonę i dzieci a pokarmem dla wodnych stworzeń być nie chcę.
Tak przygotowany czekam na pierwsze objawy pracy mojej zanęty, bryza ucichła, a woda przybrała kolor wieczornego nieba, gładka bez zmarszczek, nad którą unosi się delikatny opar po upalnym dniu.
Łowisko bez gruntowania pomiędzy 1,6-1,7 m, grunt na wędkach ustawiony na 1,9 m ze śruciną sygnalizacyjną i 10 cm przegruntowaniem na lina sprawdza się zawsze. Teraz czas na kilka garści słodkiej kukurydzy (z puszki) zgniecionej przedtem w domu a doprawionej dzień wcześniej dwiema łyżkami miodu. I czas na zarzucenie wędek. Po dwa ziarna kukurydzy na haku zabezpieczone białym robakiem ze świstem lądują ok. 8 m od burty, na obrzeżach zanęconego łowiska. Zauważyłem, że większe sztuki żerują zawsze na pograniczu nęconego obszaru.
Jeszcze podczas szarówki delikatne skubnięcia zacinam delikatnie a po krótkiej chwili w łodzi ląduje pierwszy linek - taki 32 cm, po kilku minutach mam na pokładzie jeszcze karasia, po następnych kilkunastu następny złoty karaś ląduje w siatce. Przerzucone zestawy delikatnie opadają na rozgwieżdżoną już taflę. Stosuję dwa kolory świetlików by dokładnie wiedzieć, na której wędce jest branie. Mam teraz chwilę czasu na łyk kawy i kanapki. Z oddali słychać odgłosy rozkręcającej się zabawy na głównej plaży MOSiR’u - łowię od niej w odległości 1,5 – 2 km, ale dźwięki muzyki i okrzyki wczasowiczów są doskonale słyszalne przy takiej pogodzie, niosą się po wodzie hen w dal.
Jest już grubo po 23-ciej, gdy pomarańczowy świetlik ginie w czarnej otchłani jeziora, zacinam i czuję dość pokaźny opór na blanku, delikatnie holuję szarpiącego się przeciwnika do prawej burty, podbieram i w moich rękach czuję śliskie ciało lina. W blasku latarki stojącej na ławeczce delikatne oliwkowe łuski mienią się tysiącami zielonozłotych iskierek, piękny - może mieć ok. 40 cm. I znowu oczekiwanie na ruch spławika. Donęcam łowisko kilkoma kulami zanęty wielkości orzecha włoskiego. Z brzegu dociera do mnie woń palonego ogniska na obozie harcerskim, i znajome melodie śpiewane przez druhów i druhny. Będąc samemu na łodzi mam czas na wspomnienia własnych ognisk na obozach wędrownych, pierwszych sympatii i przygód – miło w takiej scenerii powspominać.
Nalewam sobie następny kubek gorącej kawy i wsłuchuję się w rzadkie odgłosy trzcinowych śpiewaków, czasem słychać pohukiwanie sowy, czy też puszczyka - nie bardzo potrafię je rozpoznawać, ale myślę, że z biegiem czasu się nauczę.
Od strony plaży przestały dobiegać odgłosy hucznej zabawy. Zerkam na zegarek - jest po pierwszej, a żółty świetlik odpływa w prawo, zacięcie, hamulec przepuszcza, co jakiś moment, po kilku chwilach następny złoty karaś ląduje w siatce. Po kolejnych kilku, następny już rzuca się po pokładzie, chyba weszły ławicą w zanętę, bo jeszcze po kilku sekundach na drugiej wędce mam też branie mimo tego, że jeszcze poprzedniej nie zarzuciłem. Po doholowaniu do łódki okazuje się, że to lin - niezbyt duży, ale lin. Zarzucam pierwszą wędkę i biorę się do przygotowania drugiej gdy zluzowany hamulec zaczyna swoją muzykę, odkładam dotychczasową robotę podnoszę wędkę jednocześnie delikatnie przykręcając hamulec, jest, …lin z karasiami w stadzie. Zarzucam wędkę z pomarańczowym świetlikiem, który pomału traci blask (przy następnym zarzuceniu go wymienię) jeszcze dobrze się nie ustawił, a już odjeżdża i znów linek w siatce.
Minęło trochę czasu, nowe świetliki na spławikach świecą ostrym blaskiem, brania ustały i zrobiło się chłodno, czas, więc na łyk gorącej kawy, kurtkę oraz polarowy koc. Zrobiło się ciepło i przyjemnie, nawet nie wiem kiedy i przyciąłem komara.
Zbudził mnie świt. Po przejrzeniu zestawów nie było na nich oznak brań, więc nic nie straciłem. Delikatna mgiełka osnuła wodę, wszelkie hałasy umilkły i nastąpiła cisza. Spławiki przez chwilę zniknęły w oparach? Nie, jednak pod wodą, dwie wędki jednocześnie - albo mam omamy po nieprzespanej nocy? Zacinam na dwie ręce, po krótkim czasie z obu wędek po kolei zdejmuję linki, ale zabawa!
Jeszcze jeden Tinca tinca po chwili wylądował na haku. Pierwsi wędkarze na przeciwległym brzegu odczepiają swoje łódki, jakiś szum przeleciał nad moją głową i z chlupotem opadł na wodę.
Zbaraniałem???
Tego już za wiele - najpierw dwa liny jednocześnie, a teraz najprawdziwszy pelikan wpłynął w moje łowisko. I żadne sykanie, jak na łabędzie nie pomagało, gościu najnormalniej w świecie żarł sobie w miejscu, w którym nęciłem.
Cóż, przyszedł czas aby zwinąć sprzęt i załapać się jeszcze na ciepłe nóżki w domu. Na koniec tylko fotka niespotykanego gościa oraz moich rybek na brzegu, które nie chciały pozować do zdjęcia kręcąc się paskudnie na trawie - w końcu i tak trafiły do wody.
Skąd pelikan na jeziorze???
Na to pytanie odpowiedzcie mi Wy, kochani. Będąc na rybach, zdarzają się różne ciekawe historie.
Spokojny
Wróć do listy relacji
Dodaj swoją relację
Oceń i skomentuj tę relację
Ocenił: Anonim2013-12-08 12:55:07 | ocena = 5
Ocenił: Anonim2012-09-05 10:47:49 | ocena = 5
Ocenił: Ktosiu2011-12-01 12:25:30 | ocena = 5
Ocenił: rybowanie.pl2010-11-02 01:47:34 | ocena = 5
Ale historia... no niech mnie ... pelikan ... kopnie!!! ;-)
A tak na poważnie, to już w tym roku słyszałem o (tym samym?) pelikanie gdy zawitał na Mazury... link do archiwalnego news'a poniżej:
Pelikan na Mazurach - czytaj artykuł na wp.pl
No i, jak wynika z tego tekstu, rzeczywiście miałeś wielkiego farta zobaczyć go na żywo!!!
No i, jak wynika z tego tekstu, rzeczywiście miałeś wielkiego farta zobaczyć go na żywo!!!" />