Opowieści wędkarskie
Data publikacji:  2010-10-12 20:16:42Dodaj swoją opowieść
złoty haczyk ryby wędkowanie spławik Kacze Doły wakacje no kill opowieści przygoda Wschowa tor okoń rekord Polski Mustad stilon |
Złoty haczyk
Aby opowiedzieć tę historię muszę cofnąć się w czasie do połowy lat siedemdziesiątych.
Należałoby zacząć od ucieczek z domu pod most gdzie pierwszymi zdobyczami były opasłe samice i pięknie wybarwione samce cierników. „Podbierak-siatkę” robiłem wówczas z kawałka aluminiowego drutu i starej pończochy. Jakaż to była radość z pierwszego ogromnego, złapanego rękoma pod kamieniem kiełbia czy kozy - biegłem boso 200 m do domu by pochwalić się zdobyczą.
Ile miałem wtedy lat?
Może 5, może 6, i tak już mi zostało, że od wczesnego dzieciństwa woda była dla mnie tym, co mnie bardzo pociągało, a wszystkie stworzenia, które w niej przebywały bardzo mnie ciągnęły.
W wieku może 10 lat „stworzyłem” swoją pierwszą wędkę z wierzbowego kija, spławikiem było pióro gęsi, których na wsi nie brakowało. Nie miałem pojęcia o przyponie, wyważaniu zestawu, a waga wyrzutu wynosiła tyle ile założyłem na haczyk. Był to klasyczny bat o długości może 3 m. Taka wędką łowiłem ukleje i małe płocie, których nawet w pobliskim rowie było bez liku. Tak mijały beztrosko każde wakacje. Mając 12 lat moja wędka „ewoluowała” już na tyle, że składała się z dwóch elementów połączonych mosiężną rurką, wyposażona była w 4 oryginalne przelotki otrzymane od starszego brata i kołowrotek z ruchomą szpulą wyhandlowany od kolegi, za dwie kasety magnetofonowe stilonu.
Na szpuli mojej wędki była nawinięta żyłka, która w tamtym czasie była marzeniem wszystkich moich rówieśników „tęczówka” Stilonu grubości może 0,3-0,4. Spławik był nadal kawałkiem stosiny gęsiego pióra, z kawałkiem korka dla zwiększenia wyporności, a jego koniec był pomalowany na czerwono lakierem do paznokci „zwędzonym” starszej siostrze.
Ale najważniejszym elementem mojego „sprzętu” był hak – hak, którego zazdrościli mi wszyscy koledzy: Mustad nr 7 był ostry, miał wygięte kolanko i zadzior, po za tym był kuty i co najważniejsze był koloru złotego.
Był to okres chyba największego kryzysu w naszym pięknym kraju, starsi koledzy pamiętają, że w sklepie jedynym towarem był ocet, a papierosy ba, nawet buty, kupowało się na kartki reglamentacyjne. Więc ten mój „zachodni” haczyk był nie lada rarytasem. Historia zaczyna się od pierwszej próby wykorzystania mojej wędki na prawdziwym łowisku.
W odległości około 4 km od mojego domu znajdowało się łowisko nazywane „Kacze Doły”, dziś tor motocrossowy WKM Wschowa. Łowisko to składa się z kilku stawów-kanałów szerokości 10-20 m i długich do 200 m, z których każdy ma swoją nazwę i koloryt a co za tym idzie inne gatunki ryb panowały w poszczególnych akwenach.
Najczęściej obleganymi przez wędkarzy były dwa stawy „krzywy” i „zarośnięty” w obu często łowiono liny, karpie, karasie i szczupaki, staw „płytki” był królestwem szczupaków, ale nikt na nim nie łowił ze względu na wielkie ilości zatopionych gałęzi i roślinności wodnej. Ulubionym stawem młodzieży był „kąpielowy” a to z tytułu tego, że dwie wywrotki żółtego piachu tworzyły rodzaj „nibyplaży” - w tej wodzie była płoć, wzdręga i piękne, nawet 15 cm raki, które łapałem za pomocą wykonanych z patyka widełek, którymi przyciskając je do dna unieruchamiałem te szybkie skorupiaki pływające na wstecznym, by w domu delektować się wspaniałą zupą rakową.
Ostatnim stawem jest „czarny”, który otrzymał tę nazwę z powodu okalających go ogromnych olch, które przez lata spowodowały, że woda była tam koloru bursztynu, wchodząc na ich konary obserwowałem ławice dużych 30 cm wzdręg, które pływały w „stadach” liczących kilkadziesiąt osobników, ich prawie bordowe płetwy doskonale było widać w krystalicznej wodzie, takie widoki zapadają na całe życie. Mogłem mimo niewygody, godzinami obserwować krasnopióry, które pływały to w tę, to w drugą stronę.
Przyszedł ten dzień, gdy z kolegą z sąsiedztwa umówiłem się na wędkowanie, takie prawdziwe, całą wyprawę zaplanowaliśmy na następny ranek, przygotowania nie miały mieć końca a dzień dłużył się niemiłosiernie. Dżdżownice były policzone już trzydziesty raz, wędka podwieszona za pomocą troków do ramy roweru, chlebak zapakowany wieczorem, ciasto na płocie z dodatkiem miąższu chleba i wciśniętym ząbkiem czosnku na płocie, dżdżownice w słoiku z podziurkowanym wieczkiem, dwie kanapki z serem i jabłko, nóż i siatka na ryby wykonana… nie ważne, z czego. Ot cały mój dobytek wędkarski zmieszczony w chlebaku z torby po masce przeciwgazowej. Długo nie mogłem usnąć, a wstać trzeba było wcześnie umówiliśmy się z Markiem na 5:30. Całe szczęście, że starym sposobem postawiłem budzik na talerzu, aby wzmocnić jego moc.
Sierpniowy ranek przywitał mnie rześkim powiewem czystego powietrza i bezchmurnym niebieskim niebem, zapowiadając upalny dzień. Cichuteńko wymknąłem się z domu zabrałem rower i po 2 minutach byłem u Marka pod garażem. Na umówiony sygnał wychylił głowę przez uchylone drzwi dając znać, że też jest gotów na wspólny wypad. Narzuciliśmy takie tempo, że te 4 km przeleciały nam jak mrugnięcie oka. Spoceni i zziajani rozlokowaliśmy się przy stawie „kąpielowym” by urządzić sobie prawdziwą zasiadkę.
Woda była gładka jak stół, na wprost nas przy przeciwległym brzegu rosła kępa tataraku, która od razu została określona granicą łowiska - moje było na prawo.
Zarzuciliśmy nasze „zestawy” wyposażone w ciasto. Po jakimś czasie Marek wyholował płoć, a płocie były tam spore, ta mogła mieć jakieś 30 cm, więc był to niezły wynik, jeszcze kilka mniejszych i znów taka pod 30 cm, piękne były. Mój spławik stał nieruchomo w miejscu od godziny czy też dwóch więc postanowiłem założyć mój hak Mustad z tłustym wijącym się robakiem i tak też zrobiłem. Zestaw wylądował ok. 2 m przed tatarakiem i tak pozostawał w bezruchu. Marek wyłowił jeszcze kilka płoci i dużego krąpia nazywanego przez nas "podleszczakiem".
Było około godziny dziesiątej, gdy brania ustały a słonko dość mocno zaczęło przygrzewać ziemię. W powietrzu unosił się zapach skoszonych zbóż pomieszany z zapachem żywicy nagrzewającego się w pobliżu sosnowego boru. Delikatna bryza marszczyła powierzchnię wody a z pobliskiej wsi dochodziły odgłosy szczekania psa. Słoneczko zaczęło zaglądać przez korony drzew by ciepło łaskotać nas po twarzach, a wiatr, który sfałdował lustro stawu, dawał uczucie chłodu.
Zgłodnieliśmy, więc przyszedł czas na nasze kanapki zalegające w chlebakach, nie wiem jak Wy, ale ja nad wodą mam od zawsze wilczy apetyt, coś jest w powiedzeniu, że woda wyciąga.
Na pytanie Marka:
- Gdzie jest twój spławik?
Odpowiedziałem:
- Tam koło tataraku.
Spojrzałem w tę stronę gdzie powinien się znajdować mój wskaźnik brań, ale go tam nie było, pierwszą myślą, jaka przebiegła mi przez głowę było: - wiatr zepchnął mi zestaw w kępę tataraku.
Lecz tam też nie wypatrzyłem czerwonej końcówki spławika,
-„Psia krew i ejkum kejkum” gdzież on jest?
W tym momencie usłyszeliśmy terkot wybieranej żyłki z kołowrotka, (tak, te kołowrotki miały tak, że brak hamulca zastępowała specjalna zapadka, która terkotała podczas wybierania żyłki – przynajmniej mój tak miał).
Dopadłem do mojego, w pełnym znaczeniu, kija i zaciąłem z impetem strzelając jak z bata. Żyłka wyskoczyła z wody pryskając kropelkami wody i tworząc rodzaj mgiełki, na której przez krótką chwilę powstała tęcza. Kij ugiął się pod ciężarem ryby.
Nie było mi łatwo skręcać żyłkę. Przeciwnik na końcu był nie lada wojownikiem i walczył dzielnie a mnie, wówczas 12-to latkowi z kijem – kijem, brak doświadczenia i sztywność wędziska nie pomagały. Na szczęście zbiornik był bez zaczepów, co było atutem tej walki przeważającym szalę na moją korzyść. Żyłka także miała wytrzymałość liny okrętowej, więc przeciwnik był z góry skazany na poddanie się.
Po kilku minutach walki, udało się doholować zdobycz do brzegu (dokładnie nie opiszę wam wszystkich niuansów tej walki, bo wody od tego czasu popłynęło wiele i nie wszystko pamiętam a nie chciałbym przebarwić tej opowieści).
Cóż, pora powiedzieć, że to właśnie wydarzenie miało największy wpływ na moje dalsze wędkarskie życie.
Wyjąłem tego pamiętnego dnia moją życiową rybę, był to okoń, który chyba pamiętał czasy cesarza Wilhema (jak powiedział później mój brat). Bestia zahaczona precyzyjnie za kącik pyska. Aż trudno było wyjąć skubańca z wody, bo był ogromny.
Pozbieraliśmy nasze klamoty by wrócić do domu - tam dopiero odbył się oficjalny pomiar mojej zdobyczy. Mierzył 54 cm i ważył 2,53 kg! Długo tego nie wiedziałem, ale przez następne 4 lata był nieoficjalnym rekordem Polski. Byłem i jestem dumny z mojej pierwszej prawdziwej ryby szkoda tylko, że wówczas na wsi był tylko do dyspozycji aparat Ami66, zresztą bez kliszy, bo nie mam żadnej pamiątki z tego wydarzenia. Ale mam za to świadka i świadomość wyjętego trofeum.
Dziś z całą pewnością wypuściłbym taki okaz, by móc go znów spotkać i ponownie się z nim zmierzyć.
Choć nie jestem „no kilem”, to jednak zdrowy rozsądek podpowiada mi, że tego kalibru zdobycz, za jej wytrwałość i walkę należy uszanować, ale jak wspomniałem wówczas miałem około 12 lat „a czasy były rewolucyjne” jak rzekł jeden pułkownik Kwiatkowski ;-). Okoń z pewnością był w owym czasie starszy ode mnie, więc choćby z racji wieku należał się mu szacunek.
Zastanawia mnie ile lat musi rosnąć taka ryba by osiągnąć tak niebotyczne rozmiary?
Dziś po latach wiem, że to wydarzenie wpłynęło na moje dalsze postępowanie nad wodą. Mam żal do siebie, że nie oddałem mu wolności, lecz faktem jest, że nie miałem dostępu do Internetu, bo go nie było, a komputer był tylko maszyną do liczenia pokazywaną w programie „Sonda”, który młodzież z wypiekami na policzkach oglądała, co tydzień w telewizji. Nie miałem też żadnego znajomego wędkarza, który od najmłodszych lat wpajałby mi etykę wędkarską. Do wszystkiego dochodziłem sam, dorastałem jednak wychowany przez rodziców z poszanowaniem i respektem do żywych stworzeń, którym nie należy robić krzywdy. Umiar i zdrowy rozsądek we wszystkim, co robię jest dla mnie najważniejszy.
Reasumując: Moją wędkarską przygodę zacząłem od godnego przeciwnika, i jak na razie przez 30 lat mojego wędkowania, żadna z ryb, które złowiłem później nie dorównywała klasą tej pierwszej. Ja już swoją rybę życia wyjąłem na pierwszym wędkowaniu, więc nie muszę gonić za okazami, dziś wędkarstwo to dla mnie hobby, sposób na życie, mogę obecnie pójść na ryby i wrócić o kiju, a sam fakt przebywania nad wodą jest dla mnie nagrodą.
Życzę wszystkim kolegom i koleżankom ryby życia, która pozwoli Wam jak mi, inaczej patrzeć na świat.
Spokojny
Wróć do listy opowieści
Dodaj swoją opowieść
Oceń i skomentuj tę opowieść
Ocenił: Anonim2021-04-03 14:39:34 | ocena = 5
Ocenił: Anonim2019-09-09 18:43:28 | ocena = 5
Ocenił: Anonim2019-03-03 17:32:31 | ocena = 5
Ocenił: Anonim2016-12-31 17:22:20 | ocena = 5
Ocenił: Anonim2016-04-25 22:40:41 | ocena = 5
Ocenił: Anonim2016-02-26 18:45:31 | ocena = 5
Ocenił: Anonim2015-12-11 19:40:30 | ocena = 5
Ocenił: Anonim2014-07-31 19:39:43 | ocena = 5
Ocenił: Anonim2014-02-03 22:27:57 | ocena = 5
Ocenił: Anonim2013-12-08 20:48:02 | ocena = 4
Ocenił: kazimierz2013-12-01 23:09:24 | ocena = 5
piękna opowieść - ma Pan rację, że nie często zdarzają sie takie sytuacje nawet w ciągu całego zycia - gratulacje - pozdrawiam
Ocenił: Anonim2013-12-01 23:06:35 | ocena = 5
Ocenił: Anonim2013-10-25 18:48:43 | ocena = 5
Ocenił: Anonim2012-11-29 23:23:02 | ocena = 5
Ocenił: Anonim2012-09-12 17:05:41 | ocena = 5
czytając jak bym sie cofał pamięciąwstecz.brawo
Ocenił: Anonim2012-06-28 18:06:13 | ocena = 5
Ocenił: Anonim2011-10-29 21:53:56 | ocena = 5
Ocenił: rybowanie.pl2010-10-12 22:12:10 | ocena = 5
Takie rzeczy lubię!!!
I piekna historia, i pieknie opowiedziana...
Ach jak ja bym chciał tam być!!! ;-)))